Kołobrzeg wraca do mnie jak zły szeląg. Zrozumiałam to na początku czerwca, gdy życie zmusiło mnie, by pojechać tam po raz trzeci w przeciągu 11 miesięcy. W tym okresie nie odwiedzałam tak często żadnego innego miejsca. Bezczelnością więc byłoby nie wspomnieć o Kołobrzegu na blogu, tym bardziej, że ta mekka polskich plażowiczów była jednocześnie plenerem filmowym…
Droga z Warszawy do Kołobrzegu to koszmar kierowcy. Najeżona fotoradarami jednopasmówka, której nawet najwięksi arystokraci szos nie są w stanie skrócić bardziej niż do 6-7 godzin. Dlatego też, wobec faktu zaistnienia autostradowego połączenia z Gdańskiem, Kołobrzeg nie jest dla Warszawiaków, delikatnie mówiąc, kurortem pierwszego wyboru.
Tymczasem ja pokonałam tę trasę sześciokrotnie w ciągu ostatniego roku, zarówno w szczycie urlopowej gorączki, jak i zimą, a ostatnio przed tygodniem, inaugurując sezon na piwo, zachody słońca i rybkę. Trasę znam na pamięć, zaprzyjaźniłam się już ze wszystkimi fotoradarami, niestety niektóre z nich zapałały do mnie równie gorącą sympatią.
Rok temu, w sierpniu, realizowaliśmy materiał w ramach umowy barterowej. Potem, w styczniu ni stąd ni zowąd zostaliśmy patronami kołobrzeskiego Zlotu Morsów. Myliliśmy się jednak sądząc, że na tym wypraw w Zachodniopomorskie koniec. Otóż, los podsunął w ramach swojej zwyczajowej złośliwości, darmowy voucher na pobyt w spa. Oczywiście w Kołobrzegu.

Dziennikarz turystyczny nigdy nie pogardzi tym, co darmowe, a ja nigdy przedtem nie byłam w spa. Zawsze jakoś znajdowało się wiele innych ciekawszych rzeczy, na które można wydać ciężko zarobione pieniądze, niż niezwykła frajda bycia smarowaną rozmaitymi substancjami o niepokojących nazwach, takich jak melasa z buraka cukrowego (?) czy „oczyszczająca maska spirulinowa” (!?). Skoro jednak los tak chciał, zapadła decyzja, by pojechać. W ten sposób, Kołobrzeg rzeczywiście mienił się w tym roku różnymi barwami, nie tylko lipca, ale też czerwca i stycznia.
Kołobrzeg jest kwintesencją polskiego wypoczynku nad Bałtykiem. Ci, którzy byli tam wożeni na wakacje jako dzieci, mają ten typ urlopu zakodowany niemalże w genotypie. Nawet najwięksi abnegaci przywiezieni nad polskie morze, zrzucają maskę obojętności i zaczynają uprawiać sielankę, jedząc gofry i puszczając latawce.

Tych jednak, którzy zamierzają próbować polskiego sportu ekstremalnego, czyli kąpieli w Bałtyku, należy przestrzec: woda w Kołobrzegu potrafi na przełomie lipca i sierpnia osiągnąć temperaturę… 11 stopni. Jak się dowiedziałam, w Kołobrzegu latem nie pływają nawet Morsy, uważając, że to… zbyt niebezpieczne. I że woda za zimna.
W styczniu natomiast, Morsy oddają się rozmaitym rozrywkom związanym z kąpielami w morzu, piciem, siedzeniem w bani termalnej przy hulającym arktycznym wietrze, piciem, tańcami, piciem, a nawet… wielogodzinnym siedzeniem w lodzie. W tym ostatnim wyspecjalizował się jeden szczególny Mors z Podlasia, Zbigniew Falkowski, zwany pieszczotliwie „Kruszynką”. W styczniu pobił on rekord Guinessa spędzając w kruszonym lodzie dwie godziny i dwie minuty.

Wiedząc już, że jestem wśród szaleńców, próbowałam przygotować się psychicznie na to, by obserwować i fotografować zbiorową kąpiel Morsów w styczniowym Bałtyku. Nic nie jest jednak w stanie przygotować człowieka na ten widok. Gdy ubrana w cztery swetry próbowałam cała schować się w kapturze puchowej kurtki i przetrwać na plaży choć 20 minut, wokół mnie tysiące osób nagle zrzuciło z siebie wierzchnie odzienie, pozostawiając na głowie czapki, po czym w podskokach wbiegło do wody, by się w niej radośnie pluskać.

Widok ten był pewnego rodzaju parodystycznym nawiązaniem do słynnej końcowej sceny filmowej z „Jarzębiny Czerwonej”, jednej z najbardziej spektakularnych polskich produkcji poświęconych tematyce II wojny światowej. Polscy żołnierze, z entuzjazmem wbiegający do morza 18 marca, po zwycięskiej bitwie o Kołobrzeg, w pewien sposób swą niepohamowaną radością i znieczuleniem na niską temperaturę wody, przypominają Morsy. Z tą oczywiście różnicą, że nie zdjęli mundurów.

Warto zauważyć, że sceny do filmu „Jarzębina Czerwona” faktycznie powstały w Kołobrzegu. Oprócz niego, za plener służyły inne miejsca w Zachodniopomorskiem, m.in. Szczecin i Okunica. Jednak to Kołobrzeg jest głównym bohaterem produkcji, a spacerowiczom po bulwarze Szymańskiego, którzy natkną się na pomnik zaślubin Polski z morzem, polecam pamięci ten właśnie kadr.

Modernistyczny pomnik, odsłonięty w 1963 r. pełni jednocześnie funkcję magiczną: ponoć spełniają się życzenia pomyślane w momencie, gdy przejdzie się na bezdechu przez jego „okno”. Chyba następnym razem powinnam życzyć sobie okazji do odwiedzenia również innych znanych nadbałtyckich kurortów, bo na razie tylko Kołobrzeg zasysa mnie jak czarna dziura.
Kołobrzeg był też plenerem dla filmu mniej sympatycznego, a mianowicie wyprodukowanego w 1945 r. filmu „Kolberg”. Jest to jedna z ostatnich produkcji znanej filmowej szkoły Josepha Goebbelsa, czyli klasyczna nazistowska propagandówka, sławiąca bohaterstwo pruskich żołnierzy, broniących twierdzy kołobrzeskiej przed wojskami Napoleona. Ponieważ jednak, jak twierdzą niektórzy, nie dość że hitlerowska propaganda, to jeszcze „czarna legenda” Napoleona, nie poświęcę temu dziełu więcej miejsca.
Jeśli w ciągu najbliższych 20 lat zawitam tu ponownie, pozwolę sobie NIE wspomnieć o Kołobrzegu na blogu. Co prawda, rybka pyszna, piwo dobre, a piasek aksamitny, ale czas może odkryć na nowo również inne nadbałtyckie miasta. W Kołobrzegu, jako mieście uzdrowiskowym, będącym jednocześnie gospodarzem letnich festiwali, bawią się głównie Niemcy, rodziny z dziećmi i grupy młodzieży, która wyrwała się na wolność. Życząc im pięknej pogody, pozwolę sobie spróbować również szczęścia gdzie indziej. Choć to tylko zaklęcia, coś mi mówi że te zaślubiny będą dla mnie nieco trwalsze…
to były czasy !
PolubieniePolubienie