Moja pierwsza świadoma podróż do Afryki odbyła się w życiu dorosłym, dwa lata temu. Kenia nie kojarzy mi się prawie w ogóle z ckliwą historią Karen Blixen. Dla mnie była powrotem w krainę dzieciństwa, zderzeniem zakorzenionych w głowie obrazów z ich pierwowzorem.
Można się śmiać, ale większość dzieciaków z mojego pokolenia płakało, gdy zginął Mufasa. Dziś albo się do tego przyznają, albo nie. Ja się przyznaję, jako dziecko oglądałam „Króla lwa”. O tym, jak chłonny jest umysł, gdy jesteśmy mali i jak obraz, który za młodu wrył się w pamięć wpływa na nasz odbiór rzeczywistości przekonałam się najdobitniej po wizycie w Kenii. Gdy wyruszając na safari ujrzałam słynny wschód słońca nad sawanną, w głowie rozbrzmiała mi natychmiast dawno zapomniana piosenka:
Niektórzy zżymają się, że tego typu dzieła kultury masowej kształtują świadomość, ale walka z tym byłaby skazana na niepowodzenie. Nie wierzę, że gdy obwożący po sawannie przewodnicy na widok guźca wołają „pumbaa!”, ludzie z mojego pokolenia nie mają ochoty spytać „gdzie timon”? Nie przyjmuję też do wiadomości, że gdy zwrócą się do Was z pozdrowieniem „hakuna matata!”, nie uśmiechniecie się pod nosem wspominając słynny przebój w wykonaniu Krzysztofa Tyńca i Emiliana Kamińskiego.
Prawda jest taka, że gdyby produkcja ta nie oddawała tak wiernie – oczywiście na swój bajkowo-cukierkowy sposób – kolorów, klimatu i cech charakterystycznych sawanny oraz jej mieszkańców, nie zdominowałaby do tego stopnia masowej wyobraźni. A Kenia była jednym z plenerów, które służyły inspiracją rysownikom z wytwórni Disney’a. Aby jak najwierniej oddać na ekranie przyrodę wschodniej Afryki, udali się m.in. do Wrót Piekieł (Hell’s Gate National Park), położonego na północny zachód od Nairobi. Sporo czasu spędzili też w plenerach też w sąsiedniej Tanzanii, w parku Serengeti.


Gdy miałam okazję pojechać do Kenii równo dwa lata temu, podążyliśmy jednak śladami „Pożegnania z Afryką”, zwiedzając park narodowy Tsavo, gdzie Blixen miała swoją farmę kawy, a także położony bliżej granicy z Tanzanią park Amboseli. Co ciekawe, słynny film z Robertem Redfordem i Meryl Streep kręcony był zupełnie gdzie indziej. Nie wykorzystano dostępnego dziś do zwiedzania prawdziwego domu Karen, lecz jego replikę. Plenerem był znajdujący się w centralnej części kraju rezerwat Shaba.
Muszę przyznać, że nie rozumiem fenomenu opowieści o baronowej Blixen. W skrócie można ją streścić: przyjechała do Kenii, była nieszczęśliwa, straciła wszystko, wyjechała i dalej była nieszczęśliwa. Takie scenariusze pisze życie aż w nadmiarze, nie wiem czy warto umartwiać się nimi jeszcze na ekranie. Jedno natomiast trzeba przyznać, film oddaje sprawiedliwość prawdziwej bohaterce tej historii, czyli Kenii. Nawet w dzisiejszej wersji produktu turystycznego pt. safari dla zachodniego konsumenta, który i jest całkowicie bezpieczny i na którym nie ma szans na przeżycie podobnych scen:
Tamtej Kenii już nie ma, a na pewno nie doświadczymy jej jadąc na zwykły wyjazd turystyczny. Czasy się zmieniły, a wolni, dzicy Masajowie, którzy według Denysa umierali gdy zamknąć ich w więziennej celi, dziś bawią turystów odwiedzających ich wioski.
Przygotowany przez nich spektakl pt. „życie w wiosce masajskiej” jest tak wyćwiczony i profesjonalny, że mamy ochotę zapytać: „No dobra, fajne te gliniane chatki, ale gdzie macie pilot od telewizora?”. Doświadczenie wizyty w masajskiej wiosce jest tak klasycznie skansenowe, że gdy podczas naszego w niej pobytu krowa urodziła cielaczka, nie wierzyliśmy, iż nie zostało to specjalnie dla nas zaaranżowane.

Jednak nawet taka „Kenia w wersji dla turysty” pozostawia piętno. Aby więc w pełni zrozumieć „Pożegnanie z Afryką” oraz miłość Blixen do tego kraju, trzeba go odwiedzić. Nawet jeśli po pierwszym zachwycie przyuważoną na safari antylopą, po kilku dniach bycia obwożonym po sawannie na kolejne „zaliczone” już gatunki reagujemy ze znużeniem: „o, antylopa”.
Safari w dzisiejszym wydaniu jest co prawda bardziej humanitarne niż to w wykonaniu Roberta Redforda, lecz nadal jest polowaniem. Zamiast karabinów, uzbrojeni jesteśmy w obiektywy, a najcenniejszą zdobyczą są dobre ujęcia co trudniejszych do „strzelenia” gatunków. Potem, specjalnie zakładamy blog, by pochwalić się swoim:

Najcenniejsze trofea stanowi oczywiście afrykańska „wielka piątka”, czyli lew, słoń afrykański, bawół afrykański, nosorożec i lampart. Większość z nich możemy „upolować” w Tsavo, jednak na nosorożca musimy wybrać się dokładnie tam, gdzie Karen i Denys, czyli do parku Masai Mara, położonego bardziej na północny zachód przy granicy z Tanzanią.
Kenia jest, podobnie jak Tunezja, jednym z ulubionych plenerów filmowych dla ekip z całego świata. Jest jednak plenerem innego rodzaju, często „grając” sama siebie. W kraju tym realizowano zdjęcia do ponad 600 produkcji pełnometrażowych, seriali, filmów dokumentalnych i przyrodniczych.
Czasami Kenia udawała inne miejsca, tak jak w przypadku „Dnia Niepodległości”, czy „Piątej władzy”. Powstawały tu jednak również zdjęcia do adaptacji powieści „Śniegi na Kilimandżaro”, której akcja – jeśli w przypadku Hemingway’a możemy mówić o akcji – ma miejsce w Kenii. Co prawda Hemingway nigdy tu nie zawitał, ale Gregory Peck i reszta ekipy filmowej owszem. Aby oddać hołd swemu idolowi, przybył tu również Michael Palin, który zjeździł świat śladami powieści Hemingwaya, robiąc przy okazji serial dokumentalny.
Fanów filmu „To właśnie miłość” może zainteresuje fakt, że powstawały tu zdjęcia do scen, których w ostatecznej wersji nie wykorzystano w filmie. Obejrzawszy te sceny, można jedynie stwierdzić, że całe szczęście:
Ekipa „To właśnie miłość” zwiedziła więc sobie Kenię, zrobiła dwa ujęcia, które potem wycięto i wróciła do domu. Nie ma to jak wakacje na koszt budżetu filmowej superprodukcji.
Nie ma się co im dziwić, bo do Kenii rzeczywiście warto się wybrać. Niestety, obecnie, przy eskalacji działań somalijskich ekstremalnych grup islamskich fanatyków, nie jest to już tak łatwe i bezpieczne jak dwa lata temu. Pozostaje liczyć, że w kraju tym wszystko wróci do normy no i że hakuna matata.
Aż chce się tam być, natychmiast, teraz… Mam nadzieję, że kiedyś pojadę. Ale przedsmak kenijskiej atmosfery dzięki tekstowi już jest. Wiadomo, że to trzeba zobaczyć. Może kiedyś będzie w Kenii spokojniej… Świetny tekst!!! (zdjęcia i filmiki też!) 🙂
PolubieniePolubienie
Lipiec 1998, trwa finał mundialu. Na Stade de France szaleństwo. W 90 minucie Petit zatapia Brazylię. Wcześniej dwie bramki dla trójkolorowych wbił Zidane.
Ja w knajpie Mamba (z suahili „krokodyl”) w Mombasie sączę lokalny rum Kenia Kane. Za parę godzin mam samolot do Wiednia i dalej pociąg do Warszawy. Jestem po trzech tygodniach szaleństwa – od przyrodniczej uczty w Masai Mara po wypad na Zanzibar najbardziej zdezelowaną awionetką jaka kiedykolwiek wzbiła się w powietrze.
Spotkałem nową miłość.
Koniec meczu, ostatni gwizdek i pożegnanie z dzieciństwem. Nic już nie będzie smakować tak samo…
PolubieniePolubienie