Myli się ten, kto przypuszcza, że gdy ugrzęźnie się w wakacje w domu, nie sposób pisać bloga filmowo-podróżniczego. Nie wtedy, gdy mieszka się w Warszawie, jednym z ulubionych plenerów filmowych ekip polskich i zagranicznych. Oraz mieście, które było bohaterem niezliczonych polskich filmów i seriali.
Warszawa będzie – uprzedzam z góry tych, którzy są do niej uprzedzeni – częstym bohaterem „Kadru z podróży”. Mam to szczęście, że mieszkam w swoim ulubionym mieście świata, będącym jednocześnie rajem dla filmowców. Dlatego też zamierzam opisać perypetie filmowe Warszawy w najdrobniejszych szczegółach. Zostaliście ostrzeżeni.
Kilka dni temu obchodziliśmy najważniejszą dla miasta rocznicę, ale to nie jej poświęcony będzie ten wpis. „Kadr z podróży” jako blog młody, nieopierzony i utrzymany w lekkiej konwencji nie śmie poruszać tematu 1 sierpnia w Warszawie i w polskim kinie. Zajmiemy się za to fragmentem tkanki miejskiej będącym jedną z blizn zasklepionych po okresie, w którym miasto „gościło” naszych zachodnich sąsiadów.

Po tym jak z Warszawą rozprawili się niemieccy okupanci, nasi sąsiedzi ze wschodu zaszczycili ją swoją myślą architektoniczną w słynnym procesie odbudowy, ku chwale socjalizmu. Niektóre efekty ich wysiłków do dziś straszą mieszkańców i przyjezdnych. Najbardziej spektakularnymi przykładami pamiątek po Józefie Wissarionowiczu zajmiemy się w kolejnych wpisach.
Dziś jednak przyjrzyjmy się miejscu, które na pierwszy rzut oka nie wygląda na dzieło socjalistycznej zabudowy, jest jednak pewnego rodzaju symbolem tamtych czasów oraz reliktem przeszłości. Za komuny odbudowane na podobieństwo teatralnej dekoracji, udającej niegdysiejsze budynki, sztucznie ożywiane potańcówkami i festynami, dziś jest żywym trupem, rzadko uczęszczanym, niezagospodarowanym.

Marienstadt, dawna jurydyka przehandlowana miastu przez Stanisława Augusta Poniatowskiego w zamian za tereny dzisiejszych Łazienek Królewskich, była pierwotnie niewielkim miasteczkiem doczepionym do stolicy. Ze zniszczonej przez Niemców zabudowy niewiele przetrwało do czasów dzisiejszych. Większość osiedla Mariensztat, budowanego w ramach jednego projektu inwestycyjnego z trasą W-Z, to naśladujący XVIII-wieczną zabudowę efekt socjalistycznego wyobrażenia o tym miejscu.
Powstałe w latach 1948-49 pierwsze powojenne osiedle mieszkalne Mariensztat to jeden z nielicznych przykładów zabudowy będącej pamiątką po komunie i niewyglądającej jak dzieło chorego umysłu ślepego architekta suto podlanego spirytusem.

Ze względu na swoją historię oraz podwaliny ideologiczne, filmowa historia Mariensztatu wiąże się ściśle z kinem socjalistycznym, choć niektóre uliczki i zaułki zaskakują, pojawiając się gdzieniegdzie w produkcjach zagranicznych, albo polskich, lecz współczesnych.
Stylizowany na małomiasteczkowy, rynek mariensztacki wcale nie był zbyt często wykorzystywany przez filmowców, jednak przeszedł do historii polskiego filmu za sprawą pierwszej polskiej pełnometrażowej produkcji w kolorze. „Przygoda na Mariensztacie” to filmowy pomnik dla odbudowy Warszawy, dla idei przodownictwa pracy i dla samego miasta.
Jak to bywa w przypadku wielu produkcji z czasów komuny, film darzony jest niezrozumiałym dla ludzi w moim wieku sentymentem przez starsze pokolenia. Mój Tata, który na co dzień najchętniej ogląda niezłe amerykańskie kino i brytyjskie seriale, zalicza ten film do swoich ulubionych. Nie znajduję dla tego fenomenu innego wytłumaczenia niż to, że nie sposób nie polubić filmów, które oglądamy w dzieciństwie.
Mnie „Przygoda na Mariensztacie” przeraża i to nie tylko ze względu na to, że jest wyjątkowo naiwna, nawet jak na socjalistyczną bajeczkę o miłości dwojga przodowników pracy, rozgrywającą się wśród cegieł kładzionych pod nową Warszawę byle jak i w pośpiechu. Przeraża, ponieważ pokazuje pełen rozmach propagandy, którą sączono w umysły polskiego społeczeństwa. Osobom w moim wieku każe zadać pytanie, czy bylibyśmy na tyle inteligentni i przenikliwi, by samym nie uwierzyć w nowy lepszy system?

To jak ludzie dawali się nabierać na dobrodziejstwa socjalizmu, niezależnie od tego czy byli bardziej czy mnie wykształceni, pokazuje serial „Dom”. W którym zresztą również spotykamy Mariensztat oraz związanych z nim przodowników pracy.
Co prawda Bronek Talar, jak sam przyznaje, Mariensztatu nie budował, jednak dla operatorów polskiej kroniki filmowej to się nie liczyło. W jednym z odcinków widzimy więc scenę, w której grany przez Pieczyńskiego bohater, okryty sławą przodownika pracy jeździ na łyżwach po lodowisku na ryneczku mariensztackim i jest filmowany jako jeden z budowniczych Mariensztatu. Ten czy tamten przodownik, to nieważne, liczyła się idea.

Socjalistyczny dokument propagandowy też zawędrował zresztą na Mariensztat. Reżyserski debiut Jerzego Hoffmana, film „Czy jesteś wśród nich?” pokazuje, jakiego rodzaju dzieła trzeba było produkować na zamówienie władz, by w tamtych czasach zaistnieć na ekranie.
Dziś film ten nazwalibyśmy pewnie „kampanią społeczną”… Mariensztackie plenery posłużyły filmowcom pragnącym uwydatnić, w przesadnie wymyślny sposób, prosty w gruncie rzeczy przekaz, iż nie należy śmiecić. Hoffmann potępia też deptanie trawników. Przynajmniej w tej kwestii dokonał się od tamtej pory jakiś postęp, gdyż obecnie wiemy już, że trawie deptanie nie szkodzi. Oprócz wczesnej wiosny, gdy trawnik jest w pierwszej fazie wzrostu.
Zieleni jest zresztą na Mariensztacie sporo, a dzisiejsza jego postać różni się od pierwotnej, przedwojennej zabudowy. Zanim został zrównany z ziemią, rynek mariensztacki był o wiele mniejszy. Początkowo na Mariensztat składało się kilka uliczek, z których do dziś ocalała najładniejsza z nich, czyli Bednarska.
Bednarska też jest nieźle doświadczoną i urodziwą aktorką. Rozpoznają ją z pewnością wierni widzowie polskich oper mydlanych, których tytuły („Samo życie”?! „Złotopolscy”??!) powinny zginąć w otchłani dziejów małego ekranu. Uliczka pojawia się też w niby-kultowej, choć będącej w istocie zlepkiem luźno połączonych ze sobą gagów komedii „Nie lubię poniedziałku”. To właśnie na Bednarskiej zaczyna się szalona wędrówka przez Warszawę i to tam pada sakramentalna, wygłoszona przez jednego z mleczarzy, tytułowa sentencja.

Na Bednarskiej filmowano też ujęcia do produkcji współczesnej, lecz jakością zbliżonej do „Przygody na Mariensztacie”. Mowa o serialu „Czas honoru”, serwowanej współczesnemu widzowi bajeczce o cichociemnych-patałachach, którzy – w założeniu bohaterscy i podziwiani – zawalili każdą możliwą do zawalenia akcję, a powstanie przesiedzieli gdzieś na warszawskich podwórkach romansując z sanitariuszkami. Ponieważ Bednarska w większości przetrwała wojnę, jest często wybieranym przez filmowców plenerem dla produkcji dziejących się przed i w czasie okupacji. Szkoda, że dla tych mniej udanych.
Przygodę na Mariensztacie zaliczył również sam Sherlock Holmes. Ulica Bednarska zagrała nie byle jakie miejsce, bo samą słynną londyńską Baker Street, w polsko-brytyjskim serialu „Sherlock Holmes i doktor Watson”, z 1980 roku. Nie kojarzycie tego dzieła? Nic dziwnego. Ja przebrnęłam przez pierwszy odcinek ze dwa tygodnie temu i już go nie pamiętam. Tym niemniej, w czołówce serialu zauważyć możemy narożnik rynku mariensztackiego. Całą produkcję zresztą sfilmowano w Polsce. Nie tylko na Mariensztacie, ale też na warszawskiej Starówce i w Śródmieściu: na Foksal, na Karowej, a także w Nieborowie.
Do dziś pozostaje zagadką, czemu eksmitowano słynnego detektywa z Londynu do Warszawy i co podkusiło Brytyjczyków, żeby wdać się w koprodukcję z państwem z bloku wschodniego. Dostali jednak nauczkę, efekt ich pracy jest do tego stopnia mdły, nieciekawy i absolutnie niezauważony przez widzów, że więcej nie wikłali się w tego typu alianse przy okazji ekranizacji powieści Arthura Conan Doyle’a.

Podobnie jak na Mariensztat nie zapuścili się więcej brytyjscy filmowcy, tak omijają go mieszkańcy Warszawy i turyści. Miejsce to umarło wraz z poprzednim systemem, za czasów którego rozbrzmiewało organizowanymi przez władzę potańcówkami i festynami. Jego historia pokazuje, że to co zniszczone przez wojnę i wypaczone przez komunę w sztucznej próbie rekonstrukcji, nie zawsze da się przywrócić do życia. Może kiedyś jeszcze Mariensztat zostanie odkryty na nowo, jest to bowiem miejsce z dużym potencjałem miejskim, przestronne, zaciszne. Szkoda, by było jedynie miasteczkiem nawiedzanym przez duchy minionego ustroju.