Historia kina we Lwowie to historia absurdu. Pokazuje ona, czym kierują się twórcy w doborze plenerów do zdjęć dla swoich dzieł. Na pewno nie jest to ani zdrowy rozsądek, ani chęć zapewnienia jak największego realizmu, ani też nawet uroda danego miejsca. Decyduje głównie polityka i pieniądze.
Gdy zakładałam ten blog, od razu pomyślałam, że warto by napisać o Lwowie, jest to bowiem miejsce tak urodziwe i niezwykłe, że przyciągnęło z pewnością setki ekip filmowych z całego świata. Jednak w miarę poszukiwań filmów realizowanych we Lwowie oraz tych dziejących się w Lwowie, rosło moje zdumienie.

Historia kinematografii we Lwowie sięga końca XIX wieku. W 1897 roku Lwów po raz pierwszy zagościł na ekranach, w filmie „W kawiarni lwowskiej”. Na początku XX wieku powstały we Lwowie pierwsze wytwórnie filmowe: Polonia, Kinofilm, Leopolia i Muza. Mniej więcej do II wojny światowej wszystko toczyło się jeszcze w miarę normalnie. A potem zaczęły się czasy absurdu.
Po wojnie żaden nieukraiński film o Lwowie nie został nakręcony we Lwowie. Miasto zaczęło za to udawać w kinematografii bloku wschodniego najrozmaitsze zachodnie metropolie. Apogeum galimatiasu osiągnęli zaś filmowcy współcześni. Lwów udawał m.in. Chiny, Włochy i Wrocław (!?), sam był zaś grany przez Piotrków Trybunalski, Łódź i Warszawę.

Wszystko to, pod względem logiki, przypomina skecz Monty Pythona, poświęcony kulisom powstawania superprodukcji „Scott of the Antarctic”:
Malowanie Sahary na biało tak, by przypominała Antarktydę, brzmi niemalże rozsądnie, w porównaniu z decyzją, by np. w serialu o Annie German w roli Wrocławia zatrudnić właśnie Lwów. Jedynym wytłumaczeniem tej decyzji może być fakt, że jest to produkcja polsko-rosyjska i że nasi wyćwiczeni w sztuce perswazji sąsiedzi zapewne upierali się przy plenerach położonych za naszą wschodnią granicą.
Lwów od początku nie miał szczęścia do ekip filmowych, choć niezwykły klimat, który tworzyła mieszanka kulturowa i intelektualna przedwojennego miasta, aż prosił się o to, żeby wykorzystać jego potencjał. Teoretycznie, Lwów na szerszą skalę zaistniał w międzywojennej filmografii za sprawą warszawskiego biura kinematograficznego Feniks. To ono wyprodukowało filmy, których bohaterami były kultowe, archetypowe dla Lwowa postacie Szczepka i Tońka.
Szczepko i Tońko, uroczy i poczciwi lwowscy batiarowie, stali się ikonami miasta, jednak w utworach z ich udziałem pobrzmiewa fałszywa nuta. Ich rola we wszystkich intrygach jest poboczna, filmy są warszawocentryczne, robione z punktu widzenia „jaśnie państwa”, wobec których lwowskie chłopaki mogły odgrywać tylko role poślednie, jako pocieszna para pomocnych opiekunów. Akcja zarówno „Włóczęgów”, jak i „Będzie lepiej” w pewnym momencie i tak przenosi się do stolicy, w której nasi bohaterowie nie potrafią się odnaleźć.
By dopełnić ironii, film „Włóczęgi”, który w powszechnym odbiorze odzwierciedla niezwykłą atmosferę przedwojennego Lwowa i w którym piosenkę „Tylko we Lwowie” słyszymy co najmniej trzy razy, nie był realizowany we Lwowie. Ekipa nawet nie pofatygowała się poza stolicę, zdjęcia robiono w warszawskim studiu filmowym Falanga, na Powiślu i w Śródmieściu.

Twórcy filmu „Będzie lepiej” zachowali się nieco bardziej przyzwoicie, ujmując w kadrze kilka charakterystycznych miejsc naszej kresowej metropolii: kościół św. Elżbiety, lwowski rynek i zaułki. Choć nie wiem, czy słowo „przyzwoicie” jest tu zasadne, w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia byłaby bowiem historia opieki nad dzieckiem przez dwóch mężczyzn, z których jeden określa siebie jako „mama”, drugi jako „tata”.
Pomijając jednak rozhulany przedwojenny „gender”, widać, że filmowcy przynajmniej odwiedzili Lwów. Jednak znowu sklecili całą historię z warszawskiego punktu widzenia. Grany przez Żabczyńskiego fabrykant dopiero w stolicy przechodzi przemianę w klasycznego amanta i jest w stanie zainteresować sobą damę swego serca.

Po wojnie, gdy utraciliśmy galicyjską miejską perełkę, sprawy wzięli w swoje ręce filmowcy sowieccy, m.in. ze studiów Mosflim i Lenfilm. Apogeum ich dokonań to musicalowy serial „D’Artagnan i trzej muszkieterowie”.
Dzieło to, wyświetlane w latach 80-tych w polskiej telewizji, odcisnęło piętno na publiczności będącej wtedy w wieku szczenięcym. Serca dorosłych mogło podbić jedynie jako autoparodia.
Podobno gdy ekipa Monty Pythonów wyświetlała w BBC pierwsze odcinki „Latającego cyrku”, większość widzów nie zorientowała się, że ma do czynienia z fikcją. Podobnie w tym przypadku, twórcy nie spostrzegli, że kręcą komedię i że stają się prekursorami absurdu. Gdy oglądamy śpiewającego po rosyjsku i grającego na gitarze kardynała Richelieu, mamy wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy:
Nie mogąc ze względów politycznych realizować w miastach zgniłego zachodu swojej rozśpiewanej, będącej zapewne efektem ciężkich pojedynków z wieloma butelkami wódki, wizji powieści Dumas, pracownicy Mosfilmu postawili na Ukrainę. A uliczki i zabytki Lwowa, owoce zachodnich trendów w architekturze, najlepiej nadawały się do tego, by „udawać” Paryż.
Większość ujęć zawiera w sobie anonimowe zaułki miejskie, w jednej ze scen pojedynków możemy jednak rozpoznać krużganki przy katedrze ormiańskiej. Widzimy też charakterystyczne dla jednej z lwowskich kamienic pięknie zachowane drewniane schody, często oglądane i fotografowane przez turystów.

To że sowieci wykorzystywali Lwów w roli aktora „grającego” zachodnie miasta jest jakoś uzasadnione, ze względu na ówczesną sytuację polityczną. Ta uległa jednak zmianie i można by założyć, że w dzisiejszych czasach któryś z filmowców wpadnie na szalony pomysł, aby Lwów zagrał Lwów w filmie dziejącym się we Lwowie. Ale nic z tego. Trafiło bowiem na Agnieszkę Holland.
W jej filmie „W ciemności”, którego akcja dzieje się w całości we Lwowie, a tematyka narzuca ciężką, przygnębiającą formę, znajdziemy m.in. ulicę Mostową na warszawskim nowym mieście, łódzki Księży Młyn, kilka ulic Piotrkowa Trybunalskiego, nie znajdziemy jednak ani jednego kadru sfilmowanego we Lwowie.

Czy przyczyną były wysokie koszta? Ciężko powiedzieć. Chińczycy pofatygowali się z końca świata, by sfilmować kilka ujęć w podlwowskich lasach do filmu „Dom latających sztyletów”. Widocznie pasowały im do wizji i pieniądze nie grały roli. My do Lwowa mamy dużo bliżej, a mimo to upieramy się, by zastępować go Piotrkowem Trybunalskim…
Coś jest jednak na rzeczy, bo jak podaje firma kinematograficzna MKK films, w latach 2011-2013 Lwów praktycznie nigdy nie występował w filmach w roli Lwowa. W efekcie tej antylwowskiej zmowy światowego kina, aby przekonać się, jak naprawdę wygląda miasto, trzeba udać się tam osobiście.
Wizyty tej nie zastąpi zresztą żaden najwierniejszy nawet kadr. Atmosfera Lwowa, jego bogactwo, zabytki, to materiał na wielotomowe opowieści, które i tak nie oddadzą miastu sprawiedliwości. Ponadto, wyjątkowa mieszanka kulturowa wytworzyła tam niezapomniany klimat, którego efektem są liczne pomysłowe knajpki i kawiarenki.

Oby Lwów doczekał się również należnej mu pozycji w historii kina, nie tylko jako miasta udającego inne miejsca, ale jako bohater pierwszego planu.