Niemcy potrafią zrobić atrakcję turystyczną praktycznie z niczego. Niszczejący, zaniedbany pustostan, który gdzie indziej byłby dla lokalnych władz wstydliwym kłopotem, w kraju za Odrą jest chętnie odwiedzanym, promowanym i pomysłowo aranżowanym punktem na turystycznej mapie. Oraz gotowym plenerem dla ekip filmowych.
Wystarczy kilkanaście minut drogi z centrum Poczdamu, by przenieść się do miejsca wyglądającego niczym sceneria klasycznego hollywoodzkiego horroru. Ceglaste budynki zaprojektowane z neogotyckim sznytem przełomu XIX i XX wieku, ziejące pustymi oczodołami pozbawionych szyb okien, poukrywane wśród gęstwiny dziko rosnących drzew – tak wyglądają ruiny szpitala gruźliczego Beelitz.

Jeśli ktoś ma słabe nerwy i wyobraźnię ukształtowaną przez kiepskie horrory, lepiej niech omija to miejsce po zmroku. Już sam widok niszczejących od ponad 20 lat budynków buduje niesamowitą atmosferę grozy. A co dopiero jego historia – burzliwa, gęsto usiana śmiercią i cierpieniem. W zasadzie Beelitz to gotowy horror niewymagający specjalnej charakteryzacji ani zmian w scenariuszu.
Zaprojektowany przez Heino Schmiedena kompleks architektoniczny od 1898 roku służył jako sanatorium i był odpowiedzią cesarza Wilhelma II na szalejącą wtedy w niemieckich miastach epidemię gruźlicy. Ówczesna wiedza medyczna, w swej prostocie znaczonej geniuszem, kazała pomysłodawcom odizolować chorych, zgromadzić ich w jednym miejscu i zalecić im oddychanie świeżym powietrzem w nadziei, że ci, którzy nie umrą, wyzdrowieją.

Świeże powietrze i zbawienny wpływ bliskości licznych drzew przynosiły oczekiwane rezultaty, wspomagane faktem, że do Beelitz kierowano jedynie pacjentów dobrze rokujących. Beznadziejne przypadki trzymano od sanatorium z daleka, koncentrując się na tych, którzy dawali szansę na wyleczenie. I rzeczywiście śmiertelność była stosunkowo niska, a sztuka leczenia gruźlicy – doskonalona. Zakład posiadał też własny oddział chirurgii, gdzie operowano tych, których leczenie wymagało nieco więcej niż dostępu do świeżego powietrza.
Luksusowe sanatorium mogące zakwaterować 1200 pacjentów, posiadające własne zaplecze w postaci pralni, kuchni, piekarni, stajni i rzeźni, nie mogło jednak trwać w swojej roli podczas burzliwych początków XX wieku. W czasie I wojny światowej leczono tutaj niedobitki cesarskiej armii. Jednym z pacjentów był sam Adolf Hitler, jeszcze nikomu nie znany żołnierz, ranny w nogę podczas bitwy nad Sommą.

Jakby mało było widma Hitlera, tysięcy rannych żołnierzy konających w męczarniach oraz rzeszy kaszlących gruźlików, współcześni zwiedzający powinni mieć jeszcze w pamięci, że Beelitz nie ominęła szarańcza w postaci Armii Czerwonej. W czasie II wojny światowej, gdy tereny te wpadły w łapy Sowietom, urządzili tu oni szpital dla swoich żołnierzy. Był to największy szpital wojskowy Związku Radzieckiego położony poza Rosją.
Gdy skończyła się wojenna zawierucha, szpital funkcjonował dalej, aż do 1995 roku będąc lecznicą wojskową i służąc czasem dygnitarzom imperium radzieckiego. Zanim zaczął swoją karierę nawiedzonego domu, Beelitz zdążył gościć samego Ericha Honeckera. Pierwszy sekretarz partii leczył się na raka wątroby i przebywał tu w 1990 roku, trzy lata przed śmiercią.
Radosna historia tego miejsca aż sama się prosi o odpowiednią oprawę. Dziś powstaje tu w pełni profesjonalny produkt turystyczny przystosowany do zwiedzania dla rodzin z dziećmi. Ponieważ Beelitz przez lata przyciągało ciekawskich, Niemcy postanowili zinstytucjonalizować zwiedzanie i zbudowali tutaj ścieżkę ponad koronami drzew.

Usytuowane na metalowych podporach kładki tworzą ponad 300 metrów szlaku pozwalającego podziwiać ruiny z góry. Jest to inicjatywa tym bardziej cenna, że w niektórych miejscach las pokrywa… piętra opuszczonych budynków. Ekosystem zaadaptował ruiny, nasiona zostały w naturalny sposób przeniesione podmuchami wiatru na górę i teraz drzewa wraz z leśną ściółką zajęły miejsce opuszczone przez pacjentów i personel medyczny.
Mroczna atmosfera Beelitz, która przyciąga tu turystów, budzi jednak nieszczególne zainteresowanie branży filmowej. Dziwi to tym bardziej, że opuszczone budynki szpitala to w zasadzie gotowy plener do horroru. Filmowcy preferują najwyraźniej rozwiązania sztuczne, ponieważ w Beelitz zagościli jedynie nieliczni.
Jedyną ekipą filmowej superprodukcji, która wykorzystała Beelitz, byli twórcy filmu „Walkiria”, przedstawiającego losy grupy spiskowców działających w szeregach Wehrmachtu. Fani Toma Cruise’a z pewnością rozpoznają w Beelitz salę szpitalną, w której Claus von Stauffenberg liże się z ran w pierwszej sekwencji filmu.

Beelitz udaje więc szpital w Monachium, gdzie Stauffenberg faktycznie przebywał po odniesieniu ran pod tunezyjską Mezzouną (leżącą niedaleko Sidi Bou Said). Nie przejmujmy się jednak zbytnio jego losem, pamiętając, że w 1939 roku brał on udział w inwazji na Polskę i był gorącym zwolennikiem wcielenia naszego kraju do III Rzeszy oraz wykorzystania go do budowy potęgi nazistowskiego imperium.
Drugą, o wiele bardziej sympatyczną niż „Walkiria”, produkcją powstałą w Beelitz, jest teledysk grupy Rammstein pt. „Mein Herz brennt”. Poetycka wizja przedstawiona w tekście Lindemanna znalazła odzwierciedlenie w niepokojących ujęciach usytuowanych właśnie na terenie opuszczonego szpitala.
Beelitz pasuje do teledysku idealnie i ciężko się połapać, czy to wnętrza inspirowały twórców, czy też po prostu doskonale wpisały się w wypełnione demonicznymi postaciami kadry. Przekonajcie się sami:
Obrazy stworzone we wnętrzach Beelitz są doskonałą ilustracją do treści tego arcydzieła ciężkiego rocka. Autor tekstu, wokalista i lider grupy Till Lindemann, pochodzący z rodziny pisarzy poetów i sam mający na koncie dwa opublikowane tomiki wierszy, stworzył sugestywną wizję rodem z dziecięcego koszmaru.
Utwór zaczyna się słowami znanymi z popularnej niemieckiej dobranocki, Sandmännchen („Dziadek Piaskowy”). Wzmaga to jedynie grozę opowieści, po tym niewinnym powitaniu słyszymy bowiem wersy mówiące o płonącym sercu, wyrwanym sobie z piersi przez podmiot liryczny (którym jest przypuszczalnie bajkowy Sandmann), a także o demonach, duchach i czarnych wróżkach pełznących z piwnicznej dziury. Nastrój zagrożenia potęguje fakt, że rola samego narratora nie jest do końca jasna – jak to w tekstach Lindemanna, nic nie jest w sposób oczywisty złe czy dobre.
Wiadomo na pewno, że doskonałą decyzją było wplecenie w tę opowieść wnętrz szpitala Beelitz. Dla tych, którzy go zwiedzili, teledysk będzie spełnieniem się czarnych wizji, w sposób naturalny wpełzających do głowy podczas wizyty w tych niesamowitych wnętrzach. Beelitz działa na wyobraźnię na tyle, że w „łagodnej”, alternatywnej wersji teledysku, w której głos Lindemanna rozbrzmiewa jedynie na tle akompaniamentu fortepianu, kadry ze szpitala są jedynym wizualnym elementem budującym nastrój.
I w zupełności wystarczają, nawet bez wróżek czy demonów: