Światowa stolica hipsterstwa

Kiedyś było to normalne miasto, gdzie zwykli niezbyt natchnieni ludzie zajmowali się zwykłymi, mainstreamowymi rzeczami, a turyści nie wstydzili się robić mało artystycznych, sztampowych zdjęć z wakacji. Gołębie spokojnie, niezbyt wyszukanie pokrywały odchodami pomnik zapatrzonego w dal Kolumba. A potem przybył z Ameryki mały przeintelektualizowany człowieczek w grubo oprawionych okularach i zrobił tu film.

Władze Barcelony same nie wiedzą czego chcą. No bo jak wytłumaczyć fakt, że najpierw wykładają kilkanaście milionów dolarów na produkcję amerykańskiego przeboju, który przyciągnie tu tłumy turystów, a dziś zastanawiają się, jak obronić miasto przed zalewem przyjezdnych?

Popularność Barcelony zaczęła przekraczać wszelkie normy przyzwoitości i dziś raczej zamiast szukać sposobu na zwiększenie ruchu turystycznego, władze kombinują, jak by się tu nadmiaru turystów pozbyć. Z całą moją sympatią do tego miasta, muszę powiedzieć, że Katalończycy mają za swoje.

Aby pomieścić się w Barcelonie z tłumami turystów, Katalończycy ćwiczą ustawianie się w piramidki
Aby pomieścić się w Barcelonie z tłumami turystów, Katalończycy ćwiczą ustawianie się w piramidki

Nie ma chyba na świecie osoby, której nie podoba się Barcelona. Zachwyt tym pełnym uroku miastem jest reakcją tak oczywistą i naturalną, że nie poświęcę temu zjawisku więcej miejsca. Ze względu na swą urodę, Barcelona jest też popularnym plenerem filmowym. Służyła jako plan dla niemalże trzech i pół tysiąca kinowych i telewizyjnych produkcji. Wśród nich znajdują się tytuły bardzo znane i w ogóle nie znane, filmy sympatyczne i fajne, takie jak „Tożsamość Bourne’a”, albo filmy trudne, ciężkie i nie do oglądania, takie jak „Zawód: reporter”.

Tożsamość Bourne'a pełni funkcję edukacyjną, lokalizując w głowie amerykańskich widzów dzieła Gaudiego
Tożsamość Bourne’a pełni funkcję edukacyjną, lokalizując w głowie amerykańskich widzów dzieła Gaudiego

Wśród nich jest jednak jeden przebój szczególny, ponieważ nie tylko filmowany był w Barcelonie, ale też uczynił z miasta bohatera tytułowego. Na tym kończyłyby się cechy szczególne tego filmu, gdyby nie to, że dzieło to wyrządziło zwykłym widzom i zwykłym turystom, takim jak ja, pewną krzywdę. Zwykłym widzom – bo wabiąc na nazwisko Woody’ego Allena, zaserwowało im bełkotliwy, pseudointelektualny gniot. A turystom – bo ściągnęło do miasta hordy hipsterów, którzy myślą, że robiąc tu zdjęcia, obrabiając je filtrem vintage i wrzucając na Instagram, będą artystyczni i niszowi.

Film „Vicky Christina Barcelona” miał pokazać widzom urok Barcelony. I ten cel w zasadzie osiągnął. Choć na przykład ja, gdybym nie znała wcześniej tego miejsca, nie wiem, jak zareagowałabym na tę pretensjonalną historię. Z jednej strony, Barcelony nic nie jest w stanie oszpecić. Mając w pamięci jej niezwykłe zabytki, chociażby katedrę św. Eulalii, oraz ogólny urok tego miejsca, zawsze chce mi się tam pojechać. Z drugiej strony, to tylko prawdziwa uroda miasta i smak katalońskiej kuchni oraz wina, stanowią powody, dla których film Woody’ego Allena nie zniechęcił mnie do tego miejsca.

Bardzo zwyczajny kadr z podróży. Katedra św. Eulalii.
Bardzo zwyczajny kadr z podróży. Katedra św. Eulalii.

Allen tworzy swe filmy według jakościowej sinusoidy: „Vicky Christina Barcelona” znajduje się zdecydowanie na dole tej krzywej. Reżyser serwuje nam nieskładną historię dwóch niezbyt bystrych Amerykanek, które w tym „magicznym, kultowym” mieście przeżywają  wakacje swego życia. Nie wiem, jakie licho podkusiło Woody’ego, żeby opatrzyć tę historię wygłaszaną z offu infantylną narracją, ale efekt jest tragiczny i przywołuje najgorsze wspomnienia, gdy w dzieciństwie trafiło się na fotostory w „Bravo girl”, opatrzone podobnie błyskotliwymi  komentarzami.

W tym miejscu narrator tłumaczy nam, która to Vicky, a która Christina i czego oczekują od życia. Wygląda znajomo?
W tym miejscu narrator tłumaczy nam, która to Vicky, a która Christina i czego oczekują od życia. Brzmi znajomo?

Podobnym zabiegiem artystycznym, czyli narracją, za pomocą której jak idiotom tłumaczy się widzom, co akurat robią i czują bohaterowie, posługują się twórcy niesławnego reality show „Pocztówki z wakacji”. Kto nie wyrzucił przez okno telewizora, gdy program ten był wyświetlany w tak zwanej publicznej telewizji, ten wie o czym mowa. Swoją drogą, zdjęcia do niektórych odcinków, powstawały w Katalonii…

Co obiecuje Woody Allen przeciętnej amerykańskiej turystce? Miejsce do realizowania swoich wydumanych fobii, pretensji do świata, niespełnionych talentów artystycznych i naukowych oraz gorący romans z seksownymi Hiszpanami płci obojga. Może dla turystów zza oceanu są to rzeczywiście wakacje marzeń. Dla mnie raczej podszyte kompleksami niższości wobec Europy rojenia. Moim zdaniem ci, którzy jadą do Barcelony i NIE przeżywają romansu z Javierem Bardemem oraz Penelope Cruz (jednocześnie), nie robią pseudoartystycznych zdjęć, nie piszą wierszy i nie obcują z lokalną śmietanką artystyczną, naprawdę nie mają się czego wstydzić. Mogą mieć równie fajne, jeśli nie o wiele fajniejsze wakacje.

Mogą na przykład usiąść w kręgu na chodniku. Fajnie, co?
Mogą na przykład usiąść w kręgu na chodniku. Fajnie, co?

Tym bardziej, że zachłyśnięte, a nawet przydławione „intelektualnym klimatem europejskiego miasta artystów” Amerykanki w końcu zwijają manatki i uciekają za ocean. Tym samym Woody Allen sam przyznaje, że ich historia była tylko wakacyjnym wypadem pozbawionym jakiejkolwiek „głębi”, choć przez cały film usiłuje przekonać nas, że jest inaczej. Albo sam się z tego wszystkiego nabija, choć jeśli tak, to nie wywołuje uśmiechu, lecz grymas.

Tak naprawę jeśli warto obejrzeć film, to tylko – oprócz kilku kadrów z Barcelony – dla Penelope Cruz. Ona jedyna stwarza tam przynajmniej pozory prawdziwości. No i pod koniec filmu robi to, na co każdy normalny widz ma ochotę przez cały film. Czy usiłuje zabić wszystkich będących w zasięgu rewolweru głównych bohaterów.

Jednak nawet te próby „almodovarowania” nie ratują filmu. I nic już nie uratuje Barcelony przed zalewem młodych ludzi, którzy jadą tam, by poczuć się tak artystyczni, niszowi i oryginalni jak Vicky, Christina, czy jak im tam było. Nie rozumiejąc, że tak naprawdę zwykły turysta może tylko próbować stać się częścią miejsca, które odwiedza i że każda taka próba skazana jest na niepowodzenie. Lepiej chyba bez zadęcia pojechać, nacieszyć się, pobyć, napić wina i wrócić, nie dając nikomu powodów, by do nas strzelał.

Jedna uwaga do wpisu “Światowa stolica hipsterstwa

  1. Lepiej. Zawsze chcę tam wrócić. Na to, żeby jako młody człowiek – nie mam szans, jako „niszowiec” – też, bo nigdy mnie to nie bawiło, ale jako „zwykły” turysta – zawsze. A tekst przypomina piękno Barcelony. I – już chyba zanudzam pochwałami – jest niesamowity. Zaczynam rozumieć powoli, na czym to polega. Mówisz tak, jak Ty to widziałaś, Marzenko. I nie silisz na chwalenie czegoś, co Ci się nie podoba (mówię o filmach przede wszystkim), choćby nie wiem jak było to modne. Czytam z rozkoszą. Czekam z niecierpliwością na następny tekst. Pisz, dziewczyno!

    Polubienie

Dodaj komentarz